Data: 24/11/2016
Joanna Brych: W sezonie 2016/2017 obchodzi Pan poczwórny jubileusz: urodzin, rozpoczęcia nauki baletu, pracy solistycznej i twórczości choreograficznej. W 2014 roku, kiedy minęło 5 lat od objęcia przez Pana funkcji dyrektora Polskiego Baletu Narodowego, w rozmowie z Jackiem Marczyńskim stwierdził Pan, że nie odczuwa specjalnej potrzeby podsumowań. A teraz?
Krzysztof Pastor: Pięć lat temu uważałem, że na podsumowania jest jeszcze za wcześnie. Teraz nadszedł chyba bardziej właściwy moment. Widzę, jaką przeszliśmy drogę, jak wspaniale Polski Balet Narodowy się rozwija. Jestem dumny z jego osiągnięć i wyzwań, jakie podejmuje, a które plasują go na równi z największymi zespołami na świecie.
Polski Balet Narodowy to tylko część Pana działalności, zaś jubileusz dotyczy także innych sfer Pana życia zawodowego...
To prawda, ale chociaż nadal pełnię obowiązki choreografa-rezydenta Holenderskiego Baletu Narodowego (Het Nationale Ballet) w Amsterdamie i jestem dyrektorem artystycznym baletu Litewskiego Narodowego Teatru Opery i Baletu w Wilnie, to jednak w Warszawie spędzam najwięcej czasu, a Polski Balet Narodowy jest w tej chwili całym moim życiem. Muszę się jednak przyznać, że w pewnym sensie zostałem skłoniony do świętowania tych jubileuszy, podsumowań i refleksji. Skłonił mnie do tego m.in. mój bliski współpracownik Paweł Chynowski, który w związku ze zbliżającym się jubileuszem przygotowuje materiały do albumu okolicznościowego. W Wilnie szykują z tej okazji przegląd moich prac i specjalną wystawę. Odbyłem wiele rozmów. Siłą rzeczy musiałem wrócić do przeszłości.
I jaki był bilans tych podsumowań?
Myślę, że miałem dużo szczęścia. Nieraz zdarzały się jakieś dołki, niepowodzenia, ale wydaje mi się, że osiągnąłem w życiu więcej niż zamierzałem.
„Sukces to słowo relatywne. Ja tego nigdy nie czułem i ciągle mam takie wrażenie, że w życiu nic nie zrobiłem. Przeszłością nie żyję. W moim życiu było już tak kilkakrotnie, że zamiast siedzieć na wyżynach, być zachwyconym i widzieć, że dalej nie można to ja zmieniałem i zaczynałem od początku” - tak kiedyś powiedział Gerard Wilk. Pan raczej pokonywał kolejne szczeble kariery.
I tak, i nie. Doskonale rozumiem co miał na myśli Gerard. W 1983 roku znalazłem się w Lyonie. Spędziłem tam dwa lata, ale pomimo tego, że byłem tam solistą, nie chciałem spocząć na laurach i postanowiłem wyjechać do mekki tańca, czyli do Holandii. Zostałem przyjęty do Holenderskiego Baletu Narodowego , który stał na jeszcze wyższym poziomie niż Balet Opery w Lyonie (Le Ballet de l’Opera de Lyon). Od nowa budowałem swoją pozycję i zaczynałem niemal od zera. Znaczenie miały też kwestie językowe. Za każdym razem uczyłem się nowego języka, przyzwyczajałem do innego stylu życia i pracy. Dopiero teraz po latach dostrzegam, że to co wcześniej traktowałem jako nowy rozdział życia, było de facto pokonywaniem kolejnych szczebli. Zresztą kiedy wróciłem do Polski towarzyszyło mi podobne uczucie.
Dlaczego? Przecież objął Pan od razu stanowisko dyrektora Polskiego Baletu Narodowego i w pewnym sensie mógł już stawiać warunki.
Publiczność przyjęła mnie bardzo dobrze. Jednak pomimo tego, że spędziłem wiele lat w jednym z najbardziej kreatywnych ośrodków baletowych na świecie, współpracowałem z innymi znakomitymi zespołami, takimi jak: Joffrey Ballet, Washington Ballet, Australian Ballet, Scottish Ballet, wróciłem z dużym bagażem pomysłów i doświadczeń, część środowiska zawodowego musiałem do siebie przekonywać. Na szczęście udało się i z efektów swojej pracy jestem zadowolony.
Pana kariera zaczęła się w Gdańsku. Szkołą i baletem w Operze Bałtyckiej kierowała wówczas profesor Janina Jarzynówna-Sobczak. Czy jej, bardzo nowoczesne jak na tamte czasy, podejście do sztuki tańca w jakikolwiek sposób wpłynęło na Pana późniejsze wybory artystyczne?
Trudno powiedzieć. Na scenie zadebiutowałem w „Jeziorze łabędzim" w opracowaniu choreograficznym Natalii Konius, a więc w balecie klasycznym. Z Panią profesor Jarzynówną-Sobczak nie miałem zbyt częstego kontaktu, gdyż ona nie uczyła w klasie chłopców. Zapamiętałem ją jednak jako bardzo ciepłą i serdeczną osobę. Brałem też udział w jednym z odcinków programu o balecie, który prowadziła na antenie telewizji gdańskiej. W 1976 roku ukończyłem szkołę i wyjechałem do Polskiego Teatru Tańca w Poznaniu, a potem do Łodzi. Nigdy więcej się nie spotkaliśmy. Ale pewnie jakieś ziarenko zasiała. Gdańsk był wtedy ważnym ośrodkiem baletowym w Polsce i dążył ku nowoczesności.
Z Polski wyjechał Pan w 1982 roku. Co Pana skłoniło do podjęcia takiej decyzji?
Może zabrzmi to śmiesznie, ale kiedy wracam pamięcią do lat dzieciństwa, przypominam sobie, że w moim pokoju znajdowało się pianino, a nad nim wisiała mapa Europy. Mój zachwyt budziła wtedy liczba zaznaczonych na niej autostrad w Niemczech. Później zacząłem marzyć o zobaczeniu Paryża, Londynu i wielu innych miejsc. Nie byłem wyjątkiem. Większość z nas młodych tancerzy - myślała wtedy o wyjeździe z Polski i wielu emigrowało. Nie tylko do wielkich ośrodków, ale też do mniejszych. I nie zawsze na pierwszym planie była kariera artystyczna. Chcieliśmy po prostu lepiej żyć, tańczyć za godziwe pieniądze. Ja na przykład miałem w tym czasie kontuzję kolana. Artroskopia [mało inwazyjna metoda diagnostyki i leczenia chorób stawów kolanowych – red.] nie była wówczas stosowana. Polecono mi maść, a jedna tubka kosztowała połowę mojej pensji. Takie to były czasy. Wyjeżdżając nie wiedziałem jak długo uda mi się jeszcze tańczyć; liczyłem się ze zmianą zawodu.
Tymczasem nie tylko nie zmienił Pan zawodu, ale jeszcze odniósł w nim sukces. W Polsce chyba nie byłoby to takie oczywiste?
Nie jestem pewien, czy w Holandii łatwiej jest odnieść sukces niż w Polsce, ale na pewno gdybym tutaj został, byłbym innym człowiekiem. Holendrzy przyjęli mnie z otwartymi ramionami. Nie miało dla nich znaczenia, że jestem obcokrajowcem, nie miałem żadnych problemów z debiutem choreograficznym. Dano mi szansę jak swojemu.
A co jest dla Pana najważniejsze w pracy choreograficznej? Przy okazji premiery baletu „Casanova w Warszawie" powiedział Pan: „Wolność jest bardzo ważnym elementem twórczego życia. Ja uważam, że człowiek powinien być naprawdę wolny, żeby wyrazić co naprawdę myśli. Musi też mieć odwagę bycia sobą".
Chodziło mi o wolność wyboru tematów i doboru środków formalnych. A ograniczenia są zawsze – chociażby finansowe. I może dobrze, że są... Zbyt duże budżety często wcale nie służą wartości artystycznej dzieła. Chociaż z tematami też bywa różnie. Na przykład „Bolero" wcale nie było moim pomysłem. Wybrał je dyrektor Holenderskiego Baletu Narodowego, Ted Brandsen, a ja przez jakiś czas wzbraniałem się przed jego realizacją. Obawiałem się popularności muzyki; lubię brać na warsztat utwory nie tak znane i stawiające przede mną wyzwania, które zmuszają mnie do poszukiwań.
Powstało też już kilka wersji choreograficznych. Jedną z najbardziej znanych jest ta autorstwa Maurice’a Béjarta.
To prawda. Chociaż wersja Béjarta, zrealizowana na planie koła i w bardzo bezpośredni sposób interpretująca muzykę (z podtekstem erotycznym), podobnie zresztą jak pierwsze „Bolero" w choreografii Bronisławy Niżyńskiej z 1928 roku, nie pokrywa się z wizją kompozytora. W wersji scenicznej Maurice Ravel wyobrażał sobie ten utwór na planie prostokąta, a w warstwie muzycznej był zafascynowany, zgodnie z duchem czasu, maszynami.
To w jaki sposób Pan zinterpretował muzykę Ravela?
Moja wersja rozgrywa się właśnie na planie prostokąta. Na tym polega zasadnicza różnica. Starałem się też tonować emocjonalność.
Stresuje się Pan premierami?
Stresuję i nie jest to dla mnie najmilsze przeżycie.
„Bolero" miało już swoją premierę w Amsterdamie w 2012 roku.
Ale mimo wszystko denerwuję się. Teraz balet obejrzy nowa publiczność. Reakcje mogą być różne. Odpowiadam też za cały zespół. Zależy mi, aby wypadł doskonale, choć zdaję sobie sprawę, że perfekcja (a mówił to genialny tancerz, Michaił Barysznikow) jest w naszym zawodzie tylko teorią.
W programie wieczoru znajdują się też dwa zupełnie inne w formie balety – „Chopiniana" Michaiła Fokina i „Chroma" Wayne’a McGregora.
Wieczory złożone z trzech baletów są dla nas bardzo cenne. A program odzwierciedla naszą politykę repertuarową. Nie chcemy wystawiać tylko baletów fabularnych, ani ograniczać się wyłącznie do pozycji klasycznych. Wielokrotnie już o tym mówiłem – chciałbym przyciągać różnorodną publiczność i zależy mi na utrzymaniu równowagi. Dlatego wieczór rozpoczniemy neoromantyczną „Chopinianą", a na koniec pokażemy „Chromę". Jest to bardzo trudny technicznie balet, w pewnym sensie akrobatyczny, z którym jednak nasz zespół świetnie sobie radzi. Stanowi to mój powód do dumy. Nie każdy zespół jest w stanie tę choreografię wykonać. Trzeba posiadać umiejętność szybkiego poruszania się, zatrzymywania ruchu, zwalniania i przyspieszania.
A czy takie formy: bez narracji, precyzyjne, pozbawione wyraźnych symboli są w stanie zachwycić polskiego widza?
Myślę, że z roku na rok rośnie widownia zainteresowana właśnie tego typu formami, niektórzy nie chcą nawet oglądać nic innego.
Czy przejmuje się Pan krytyką? Czy czyta Pan recenzje?
Jeżeli wiem, że jest zła, to wolę przeczytać po pewnym czasie. Nie zawsze się z nimi zgadzam. Ale zdarza się, że widzę: o, tu jest dobry punkt, coś w tym jest. Taka jest rola recenzji i ja to szanuję. Ale nie znaczy to, że pod wpływem recenzji będę się zmieniał. Poza tym ona też jest małym kawałkiem sztuki. Powinna być napisana w sposób ciekawy, profesjonalny, rzetelny. Może też być dowcipna, zgryźliwa, złośliwa. W Holandii i w Ameryce krytycy nie cackają się, używają ostrego języka. Trzeba się do tego przyzwyczaić i nabrać dystansu. Pamiętam swój pierwszy warsztat choreograficzny w Amsterdamie. Po spektaklu podszedł do mnie słynny Rudi van Dantzig i powiedział – „słuchaj to było świetne, bardzo mi się podobało”. Usłyszeć coś takiego od Rudiego miało dla mnie ogromne znaczenie. Następnego ranka obudziłem się i pobiegłem w euforii kupić gazetę. I dostałem po głowie, recenzent nie oszczędził mnie ani trochę. Tak więc sukces jest czasami złudny... trzeba się z tym liczyć (i umieć sobie z tym radzić).Wielu choreografów rezygnuje właśnie przez stres i niepewność.
A czy Pan wyobrażałby sobie życie bez tańca?
Tak... chociaż kocham taniec i kocham to,co robię. Moja żona jest Włoszką. We Włoszech (tam gdzie mieszka jej rodzina) spędzamy zazwyczaj urlopy. Jest to bardzo piękne i magiczne miejsce. Można napić się wina, poczuć piękno życia, trochę zdystansować. W Warszawie jest to niemożliwe, ze względu na pracę mam bardzo mało czasu na życie osobiste . Bardzo ważne są moje dzieci – chciałbym, jak chyba każdy rodzic, żebyśmy się rozumieli i żeby im się dobrze powodziło. Zależy mi, aby dokonały dobrych i wolnych wyborów. Widzę, że są pod ogromną presją; ustawiają sobie wysoką poprzeczkę. A ja im mówię: nie ciśnij, wyluzuj, nie każdy musi być profesorem uniwersytetu, można robić coś innego. Najważniejsze, żeby być szczęśliwym.
Rozmowa ukazała się w taniecPOLSKA.pl 24 listopada 2016.