Data: 03/07/2022
Po kilkumiesięcznej przerwie wróciłam do tańca. A raczej do pisania o nim, bo tańca przecież nie porzuciłam, choć przyznaję, że do teatru ostatnio nie chodziłam. Trochę jak w pandemii skoncentrowałam się na różnych formach domowej aktywności ruchowej. I nadal oglądam seriale Netflixa. Moim ostatnim faworytem jest „Anatomia skandalu”.
Ale co się stało? Dlaczego piszę w tym miejscu, a nie - jak przez kilka ostatnich lat - w tak zwanej blogosferze „Polityki”? Otóż w trzynastym dniu wojny pewne kulturalne dziewczę wydukało takiego oto kulturalnego maila, nie dając mi niestety szansy na kulturalne pożegnanie się z czytelnikami, gdyż wcześniej kulturalnie i bez uprzedzenia zmieniono hasło do mojego bloga.
„Asiu, w ostatnich miesiącach zabraliśmy się za porządkowanie blogosfery »Polityki« i podjęliśmy decyzję o nieprzedłużaniu publikacji bloga »Zapraszamy do tańca«. Bardzo dziękujemy za wszystkie dotychczasowe wpisy i współpracę w ostatnich latach. Oczywiście pomożemy technicznie w przeniesieniu wszystkich Twoich danych, jeśli się zdecydujesz na kontynuację bloga w innym miejscu. Dziękujemy raz jeszcze, wszystkiego dobrego!”.
Na szczęście z oferowanej pomocy technicznej skorzystać nie musiałam. Przezorny zawsze ubezpieczony i jeszcze grubo przed - chociażby tym umieszczonym w nawiasie - górnolotnym oświadczeniem, pióra tej samej co wyżej autorki, („Nie znam innego tygodnika opinii w Polsce, o którym można by powiedzieć to samo”, miała na myśli ilość publikowanych w „Polityce” tekstów o tańcu, zapomniała, że większość tekstów na blogu powstawała w zasadzie pro publico bono) założyłam swoją własną stronę internetową. I jakoś tak z dystansem traktując jej chwalipięctwo o wyjątkowych warunkach stworzonych dla tańca w „Polityce”, nigdy ze swojej własnej domeny nie zrezygnowałam. Napomknę jeszcze, że dziewczę w drugiej części wspomnianego maila (nazwijmy go „covidowym”, prosiłam o informację, z jakich to powodów propozycje onlinowych transmisji baletowych nie zasługują na taką samą promocję jak książki, komiksy, płyty, filmy i sztuki teatralne) jasno dało mi do zrozumienia, że sztuce tańca raczej nie uchodzi pokazywać się na pierwszych stronach gazet internetowych, „zwłaszcza w czasach kryzysowych”. „Znaj proporcjum, mocium panie” - to powiedzenie, które najwyraźniej powinno mi przyświecać jako autorce tekstów o tańcu na łamach „Nie znam (takiego) innego tygodnika”.
Szczerze mówiąc zdziwiona tą kulturalną formą zamknięcia bloga specjalnie nie byłam, a co więcej niewiele mnie to kulturalne posunięcie w trzynastym dniu wojny obchodziło. Uznałam to raczej za wydarzenie śmieszno-żałosne; jeżeli w ogóle cokolwiek o tym fakcie w tym czasie myślałam, to jedynie w formie krótkiej zadumy nad umysłami kilku niewymienionych przez dziewczę z nazwiska osób, którym akurat wtedy przyszło do głowy zajmować się blogiem o tańcu, wcześniej permanentnie (przynajmniej oficjalnie) ignorowanym.
W niedalekiej przyszłości mam zamiar wrócić do spraw, które mnie w pierwszych tygodniach wojny poważnie przejmowały, w tym również do zróżnicowanych postaw artystów rosyjskich. Ale tak jak napisałam w jednym z ostatnich komentarzy na blogu, a potem również w tym miejscu nie jestem zwolenniczką cenzurowania całej kultury rosyjskiej. Dlatego obejrzałam znajdujący się obecnie w propozycjach Netflixa dokumentalny film o Igorze Strawińskim: „Stravinsky: Once at a Border” i nie uważam za przejaw proputinowskich sympatii decyzji Sadler’s Wells o bezpłatnym udostępnieniu w sieci jego „Święta wiosny” w choreografii Piny Bausch - w nowej odsłonie, w postaci filmu zarejestrowanego na plaży Toubab Dialaw w Senegalu.
„Najwyraźniejsze wspomnienie z mojego dzieciństwa, to festyny, na które jeździłem na Ukrainę. Pieśni, które słyszałem, tańce, które widziałem, całe życie trwały w mojej wyobraźni” - mówi w filmie Igor Strawiński. „On widzi to, czego my nie widzimy, wie to, czego my nie wiemy, rozumie to, czego my nie rozumiemy. A potem podążamy za nim na tyle, na ile możemy" - to z kolei słowa wypowiedziane przez Nadię Boulanger.
Film wyreżyserowany w 1982 roku przez Tony'ego Palmera genialnie przybliża twórczość Strawińskiego, umieszcza ją w kontekście życia kompozytora, jego poglądów, także Diagilewowskiej ery. Zmontowany z bezcennych zdjęć, rozmów, nagrań jest doskonałym portretem kompozytora de facto namalowanym przez niego, jego rodzinę, przyjaciół i współpracowników.
Mały pokoik w Clarens w Szwajcarii, z widokiem na góry i drzewa, miejsce, w którym stworzył „Święto wiosny”, on sam opowiadający moment, kiedy po raz pierwszy zagrał Diagilewowi fragment tego dzieła i tłumaczący jego rewolucyjność; Marie Rambert wspominająca pierwsze burzliwe próby i premierę w Théâtre des Champs-Elysées, spotkanie Strawińskiego w tym teatrze z młodziutkimi balerinami - to zaledwie kilka niezwykłych fragmentów ponad dwugodzinnego obrazu, z którego płynnie możemy przenieść się do Senegalu na plażę Toubab Dialaw.
Tam, dzień przed lockdownem, zespół składający się z trzydziestu ośmiu tancerzy z czternastu afrykańskich krajów nakręcił o zmierzchu, w pobliżu siedziby École des Sables, „Dancing at dusk. A moment with Pina Bausch’s The Rite of Spring”. Piasek zastąpił torfiastą ziemię (kluczowy element scenografii i choreografii Piny Bausch), widok morza daleko odbiega od wyobrażeń kompozytora i Nikołaja Roericha towarzyszących im w procesie powstawania dzieła. Wiosenna ofiara została złożona na innym niż dotychczas kontynencie. „»Święto wiosny« jest uniwersalne, dlatego - moim zdaniem - powinno być tańczone przez afrykańskich tancerzy. Kiedy pierwszy raz usłyszałem muzykę Strawińskiego, miałam wrażenie, że to afrykański obrzęd” - mówiła Germaine Acogny, współzałożycielka École des Sables, matka współczesnego tańca afrykańskiego.
„Są oczywiście sytuacje, gdy nie da się już nic więcej powiedzieć, gdy odejmuje mowę. Można jedynie sugerować. Nawet kiedy używam słów, nie chodzi o same słowa, lecz o wywoływanie określonego wrażenia. I wtedy właśnie zaczyna się taniec” - tak tłumaczyła swój teatr tańca Pina Bausch. W jej „Święcie…” nie pada jednak ani jedno słowo. Jest tylko taniec…
Nagranie będzie dostępne do 11 lipca. Link można odnaleźć tutaj.
PS: Na koniec jeszcze druga dygresja. „Chyba przełożymy sprawę na kiedy indziej albo nie wiadomo na kiedy” - nonszalancko skomentował Jacek Żakowski sprawę Tomasza Lisa tuż po publikacji tekstu Szymona Jadczaka. Jego kolega Wiesław Władyka milczał. W miniony piątek dowiedzieliśmy się, że Jacek Żakowski przeprowadził swój własny research (słusznie, że na to się zdobył i oby tak robił za każdym razem, kiedy dowiaduje się o podejrzeniu mobbingu i nadużywania władzy), w wyniku którego samodzielnie (niezależnie od decyzji redakcji radia TOK FM) doszedł do wniosku, że udział Tomasza Lisa w spotkaniach „trzódki” winien być jednak zawieszony. To duży mentalnie postęp zważywszy na inne jego wypowiedzi. Już kilka chwil później, kiedy wraz z „trzódką” liczył na powrót Tomasza Lisa do jego audycji, ponownie można było odczuć po czyjej stronie plasuje się jego sympatia (jeszcze przed pełnym wyjaśnieniem sprawy). Wcześniej ocenił też tekst jako niewiarygodny i było mu przykro, że wielu kolegów „dało się w niego wkręcić”. Znamienna jest też jego opinia, że „lincz jest gorszy od mobbingu”. Abstrahując od tego, że mobbing jest rodzajem linczu, z czego Jacek Żakowski najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy, choć jak twierdzi, sam był kilkakrotnie mobbingowany (szkoda, że nie napisał, w którym miejscu pracy) - jego postawa należy do kategorii kuriozalnych. Czy mnie dziwi? Odpowiedź brzmi - nie. Nawet przez moment nie byłam nią zaskoczona. Reakcja jego redakcyjnego kolegi również nie była dla mnie zaskoczeniem.
Ja na przykład w grudniu 2021 roku dowiedziałam się, że w dużym cudzysłowiu powołana KOMISJA ANTYMOBBINGOWA może „zbadać i ocenić sprawę” bez wiedzy i udziału osoby wnioskującej o jej powstanie, może mieć charakter jednoosobowy, wewnętrzny i poufny; wnioski z niej wynikające mogą być tajne, wystarczy je ustnie przekazać pracodawcy i na tym zakończyć sprawę :-)
Czytaj też: