Data: 22/01/2023
Sto czterdzieści pięć minut pięknych przeżyć, z którymi ja na pewno nie rozstanę się przez najbliższych kilka dni.
Kiedy tuż przed świętami wyświetlił mi się na Facebooku ten fragment próby „Fedory” wiedziałam, że właśnie powstaje coś wielkiego. Kilka godzin temu mogłam się przekonać, że intuicja znowu mnie nie zawiodła. „Amor ti vieta” w genialnym wykonaniu Piotra Beczały, to tylko jeden z wielu wspaniałych fragmentów „Fedory”, opery Umberta Giordana, którego muzyka porywa, wzrusza, wciąga od pierwszej do ostatniej sceny.
Najnowsza premiera „Fedory” pod batutą Marco Armiliato, w reżyserii Davida McVicara, miała miejsce 31 grudnia w The Metropolitan Opera. Sala w warszawskim kinie „Muranów”, w którym odbyła się dzisiaj retransmisja była wypełniona po brzegi; wcześniej w Teatrze Studio wszystkie bilety były wyprzedane. Jestem pewna, że raczej nikt się nie zawiódł, ja - gdybym miała taką możliwość - obejrzałabym ponownie „Fedorę” już jutro.
Bez wydziwiania, tradycyjnie, z klasą, opera Umberta Giordana, do której libretto napisał Antonio Colautti na podstawie sztuki Victorien Sardou stworzonej dla Sary Bernhard, po dwudziestu pięciu latach nieobecności wróciła na scenę Met w gwiazdorskiej obsadzie z Sonyą Yonchevą w roli księżnej Fedory Romazow i Piotrem Beczałą w roli hrabiego Lorisa Ipanowa.
Wróciła tradycyjnie, ale chyba powinnam napisać, że również w iście hollywoodzko-oscarowym stylu. Gdyż „Fedora”, to nie tylko genialna muzyka, choć jest w tym przypadku oczywiście kluczowa, ale także doskonały dramat, kryminalna intryga, świetne aktorstwo, atmosfera jak z ambitnego kina wyprodukowanego w fabryce snów. A do tego wspaniałe arie w wybitnych obsadach, doskonale zbudowane role, melodie, po których przechodzą dreszcze, oryginalnie ujmujące pomysły muzyczne (fortepian w II akcie, góralska przyśpiewka w III akcie). Sto czterdzieści pięć minut pięknych przeżyć, z którymi ja na pewno nie rozstanę się przez najbliższych kilka dni.
Czytaj też: