Data: 26/07/2022
Co myślę o literaturze „nie dla idiotów” Olgi Tokarczuk, czy da się ten problem połączyć z baletem i czy nie lepiej byłoby mówić o kompetencjach na przykład redaktorów, a czytelników zostawić w spokoju...
„Zasadą każdego dzieła w każdej dziedzinie sztuki jest pewna zawartość formalna, strukturalna, emocjonalna, którą powinien dostrzegać każdy. Jest też zawartość aluzyjna, która jest pojmowana rozmaicie przez różne osoby. Jeśli odkrywa się klucze na różnych poziomach, to tym lepiej” - tą właśnie myśl wypowiedzianą przez Maurice'a Béjarta przypomniałam sobie, kiedy rozgorzała dyskusja na temat „literatury nie dla idiotów” Olgi Tokarczuk.
Maurice'a Béjarta cytowałam już w tekście „Dziadek i jego ojcowie”. Przywołałam wtedy „Dziadka do orzechów” w jego choreografii pisząc: „Wykorzystał muzykę Piotra Czajkowskiego, zrezygnował z fabuły E.T.A. Hoffmanna i jednocześnie dokonał cudu: przeniósł widzów, nie zawsze tego zabiegu świadomych, w świat Hoffmanowskiej wyobraźni, opowiadając im o swoim dzieciństwie w Marsylii, traumatycznej stracie matki, fascynacji sztuką tańca i wszystkie te epizody wplótł w nastrój wigilijnego wieczoru z obowiązkową choinką, prezentami, łupaniem orzechów, a nawet tańcami kota Feliksa oraz Mefisto, nasuwającymi skojarzenia z kotem Mruczysławem i wujkiem Drosselmajerem. Jednym z głównych bohaterów spektaklu Béjart uczynił Mariusa Petipa, autora koncepcji choreograficznej »Dziadka…« z 1892 r. i w aluzyjny sposób wypełnił scenę postaciami i fragmentami z jego baletów. Stworzył wspaniałe widowisko, w którym gdybyśmy mieli to skomentować słowami Hoffmanna »diabeł zamieszał ogonem«, udowadniając, że każde dzieło może być proste (tak, by przyjęła je szeroka publiczność) i skomplikowane zarazem”.
A zatem - widz, który nie zna fabuły „Dziadka do orzechów”, historii baletu, twórczości Mariusa Petipy i E.T.A. Hoffmanna, biografii Maurice'a Béjarta, widz, któremu nie uda się wychwycić wyżej wymienionych niuansów, i tak będzie w stanie zatopić się w ten balet i przeżyć katharsis, gdyż najprawdopodobniej dostrzeże i przeżyje pierwszy poziom, o którym mówił Maurice Béjart, a który cechuje się „zawartością formalną, strukturalną, emocjonalną”. Dlatego nie mogę zgodzić się z opinią Olgi Tokarczuk: „Nie wierzę, że przyjdzie taki czytelnik, który kompletnie nic nie wie i nagle się zatopi w jakąś literaturę i przeżyje tam katharsis”.
Maurice Béjart genialnie łączył formy, style i gatunki, tworzył balety teatralne i widowiskowe, aluzyjne, pełne filozoficznych kontekstów. Tak jak napisałam wcześniej: proste i skomplikowane jednocześnie. Jego choreografie są świetnym przykładem, że sztuka, którą nazywamy wysoką może być sztuką popularną i masową bez żadnych pejoratywnych konotacji, jakie się z tymi określeniami wiążą (w tym miejscu muszę koniecznie przypomnieć „Ballet for Life”). I warto, żeby nadal „szła pod strzechy”, znowu nie mając nic złego na myśli, bo w przystępnie wyrafinowany sposób poszerza świadomość i mówi o rzeczach poważnych, cytując Olgę Tokarczuk: „wcale nie zaciukając się nad jakimiś zdaniami na sześć stron”.
To samo mogłabym napisać o „Giselle” Akrama Khana. Jestem pewna, że każdy na swój sposób może emocjonalnie i intelektualnie przeżyć ten balet. Widzowie, którzy znają oryginał dostrzegą po prostu więcej. W tym sensie zachęcając do obejrzenia „Niżyńskiego” w choreografii Johna Neumeiera, dzisiaj użyłabym sformułowania „lepiej oglądać”, zamiast „to balet, który należy oglądać po przynajmniej lekkim biograficznym przygotowaniu. Wtedy można z niego wyciągnąć znacznie więcej”.
A teraz wróćmy do spotkania Olgi Tokarczuk z czytelnikami, podczas którego padła słynna wypowiedź: „…głęboko wierzę, że można literaturę gatunkową podnieść na wysoki poziom. Powiedzmy sobie szczerze, proszę państwa, cała literatura, jakakolwiek, gatunkowa – niegatunkowa… Literatura nie jest dla idiotów. Ja nie… nigdy nie oczekiwałam, że wszyscy mają czytać. I że moje książki mają iść pod strzechy. Wcale nie chcę, żeby szły pod strzechy. Literatura nie jest dla idiotów. Żeby czytać książki, trzeba mieć jakąś kompetencję, trzeba jakby mieć wrażliwość pewną, pewne rozeznanie w kulturze. Te książki, które piszemy – tak jak mówiłam – one są gdzieś zawieszone, zawsze się z czymś wiążą. Nie wierzę, że przyjdzie taki czytelnik, który kompletnie nic nie wie i nagle się zatopi w jakąś literaturę i przeżyje tam katharsis. Więc piszę swoje książki dla ludzi inteligentnych, którzy myślą, którzy czują, którzy mają jakąś wrażliwość”.
Dlaczego nie mogę zgodzić się z twierdzeniem Olgi Tokarczuk: „Nie wierzę, że przyjdzie taki czytelnik, który kompletnie nic nie wie i nagle się zatopi w jakąś literaturę i przeżyje tam katharsis”, odpowiedziałam cytując Maurice'a Béjarta i biorąc za punkt odniesienia kilka wyżej wymienionych baletów. Uważam, że ta sama zasada dotyczy muzyki, malarstwa, sztuki tańca i literatury. A co z książkami, czy szerzej dziełami „nie dla idiotów”, które nie muszą iść pod strzechy? Warto przeczytać tekst Jerzego Sosnowskiego (prowadzącego spotkanie z Olgą Tokarczuk) „Gra na dwóch stolikach. Dla kogo pisze Olga Tokarczuk”. „Strzechy” zostały w nim wytłumaczone, kogo należy nazywać „idiotą” również, oskarżenia o klasizm obalone.
Po przeczytaniu sporego fragmentu rozmowy nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że zupełnie niepotrzebnie Olga Tokarczuk zamieszała w całą tą teraz już „aferę” czytelników. Wiadomo, że są różni - głupsi i mądrzejsi. Wykształcenie nie ma tu żadnego znaczenia. Chodzi raczej o pewną wrodzoną mądrość i wrażliwość bądź arogancję i głupotę. W tym sensie mówienie o kompetencjach w zbitce „Literatura nie jest dla idiotów. Ja nie… nigdy nie oczekiwałam, że wszyscy mają czytać. I że moje książki mają iść pod strzechy” możemy potraktować, co najwyżej jako niezręczność, niewielkie faux pas.
Ale skoro już była mowa o kompetencjach, to może lepiej byłoby poruszyć temat mediów, które również powinny poszerzać świadomość i to od nich należy więcej wymagać. Jerzy Sosnowski przypomniał zdanie José Ortegi y Gasseta: „Dla chwili obecnej charakterystyczne jest to, że umysły przeciętne i banalne, wiedząc o swej przeciętności i banalności, mają czelność domagać się prawa do bycia przeciętnymi i banalnymi i do narzucania tych cech wszystkim innym”. Ja dorzucę Witkacego: „..szalona demokratyzacja sztuki, mająca swe źródło w łatwości nauczania, w rozpowszechnianiu się i przenikaniu wzajemnych kultur, przyspieszeniu życia, łatwości technicznej, łatwości wreszcie samego zostania artystą, w skutek przesunięcia się problemu indywidualności (...) - doprowadza do tego, że wyłączywszy prostych błaznów i imitatorów niegodnych miana artystów-twórców i tych, których ideałem jest kolorowa fotografia, tzn. wszystkie miernoty, wielu ludzi, którzy w dawnych czasach nie myśleliby zupełnie o sztuce, zostaje dziś np. malarzami“. Czyż niektórzy redaktorzy, kierownicy działów kultury, krytycy i recenzenci do tego stanu rzeczy aktywnie się nie przyczyniają?
Czytaj też:
Trzy dni z „Giselle” Akrama Khana
Netflix i taniec. „Ruch” – dokumentalny serial społeczno-kulturowy o choreografach
Wenecja, Niżyński, Diagilew – ciąg dalszy
Męskie łabędzie. Czy balet jest sztuką skostniałą?
Sekrety i kłamstwa, czyli „Diana: The Musical” na Netflixowej scenie
Co naprawdę oburza konserwatywną publiczność…